The Boston Strongboy”
Taki przydomek nosił John Sullivan. Mocny chłopak z Bostonu. Jego atutem była podobno siła niedźwiedzia i… skłonność do głośnych przechwałek.
– Mogę rozłożyć każdego, kto tylko stanie ze mną do walki! – powtarzał przy każdej okazji. – Ja nie żartuję, tylko nokautuję!
Przeciwników nie brakowało, bo okrzyki Johna brzmiały jak prowokacja. Jednak w ciągu dziesięciu lat nikt nie miał szczęścia w walce z mistrzem. Jego popularność w USA stała się tak wielka, że w pewnym momencie sam prezydent Theodore Roosevelt poczuł się zagrożony, bo w prasie puszczono pogłoskę, że największym zaszczytem dla Amerykanina nie jest wcale uścisk ręki prezydenta, ale Sullivana. A ponieważ było rzeczą niemożliwą, aby każdy mógł podać dłoń mistrzowi, wypatrywano tych, którzy już dostąpili tego zaszczytu i teraz oni sami byli nagabywani o uścisk ręki. Obłęd? Owszem, ale takie były rozmiary popularności.

John Lawrence Sulliuan
John urodził się 15 października 1858 roku w bardzo religijnej rodzinie. Jego matka marzyła o tym, aby syn został pastorem i miał swój kościół, gdzie mógłby straszyć ludzi karami piekielnymi za grzechy.
Jak na złość John urodził się raczej po to, by samemu grzeszyć najwięcej ze wszystkich, co gorsza – grzeszenie wcale go nie przerażało, w piekło w ogóle nie wierzył, młode życie upływało mu w karczmach na pijaństwie. Był atletycznie zbudowany. Już w wieku 17 lat ważył 90 kg i ciągle szukał okazji, aby pokazać kolegom, jaki z niego siłacz. Początkowo brał udział w walkach na rękę. Zwyciężał kładąc przeciwnika jedną ręką, podczas gdy drugą trzymał pełny kufel piwa, starając się nie uronić z niego ani kropli.
I jak to w życiu bywa, przypadek sprawił, że chłopak zainteresował się szlachetną sztuką samoobrony. Pewnego razu odwiedził nieznane dotychczas targowisko w swoim rodzinnym Bostonie. Akurat wymądrzał się tam jakiś ogromny mężczyzna, który gotów był zapłacić sto dolarów (wtedy była to naprawdę duża suma!! każdemu, kto wytrzyma z nim w ringu przynajmniej trzy rundy. Ring przygotowano na gołej ziemi, obok przygrywała orkiestra.
Wtedy boks nie polegał jedynie na zadawaniu sobie ciosów, ale również na stosowaniu chwytów zapaśniczych. W każdym razie John pomyślał sobie, że dobrze byłoby wygrać setkę za tak „niewielką fatygę” i stanął do walki.
Nieznajomy był o głowę wyższy, ale to nie przeraziło Johna, który już na samym początku zadał cios. Przeciwnik wylądował na ziemi. Wstał, zawahał się moment, po czym szybko przyjął postawę obronną i machając ramionami zaczął przeć do przodu. Zanim zawodowiec zorientował się w sytuacji, John machnął prawym ramieniem tak mocno, że tamten przeleciał przez sznur okalający ring i wylądował na kolanach członków orkiestry.
Gdy publiczność wiwatowała na cześć zwycięzcy, John spokojnie zakładał ubranie i czekał na obiecaną nagrodę. Dostał nie tylko pieniądze, ale również opiekę fachową ze strony pokonanego, który dostrzegł w chłopaku duży talent bokserski.
Część trzecia: http://www.gimsycow.com.pl/najwiekszy-zabijaka-w-historii-boksu-cz-3/